Dzięki informacji na facebookowym profilu 7freuds. trafiłem na opublikowany w serwisie „naTemat.pl” artykuł Julii Wahl o związkach pt. „Samotność nie jest zawsze zła”. Zgadzam się z tezą wyrażoną tytułem, jednak mam pewien kłopot z pogodzeniem się z poglądami na temat tzw. miłości romantycznej – z opiniami, które odbierają jej pewną istotną funkcję spajającą i wzmacniającą więź.
Z dedykacją dla: F., Z., P., W., G. i A.
True story: Ponad tydzień temu rozmawiałem z kumpelą o zjawisku, które roboczo nazwaliśmy psychologizacją miłości (względnie jej psychoterapeutyzacją). Jest to pewna postawa, w której podkreśla się – albo, jak kto woli: zauważa – że relacje są niedoskonałe, ponieważ ludzie są niedoskonali (i różni od siebie). W związku z tym, gdy różnice oraz niefajne wzorce zaczną dochodzić do głosu potrzebna jest świadomość problemów i wspólna nad nimi praca, aby uczynić relacje szczęśliwszymi (chociaż ciśnie mi się na usta określenie: znośnymi). Inna opcja to pogodzić się z tym, że całkiem spełniającymi nigdy nie będą…
Moja pierwsza myśl: relacje, które nie są budujące i zamiast nam pomagać, wikłają nas w wiele smutnych doświadczeń, trzeba wypuszczać z rąk.
To, że po okresie idealizowania i westchnień przychodzi szara rzeczywistość jest prawdą i dostarcza nam pewnej wiedzy. Niektórzy mówią, że wiedzę lepiej zdobywać na uniwersytecie, niż będąc doświadczanym przez los – możemy uczyć się unikać porażek, nie tylko popełniając błędy i cierpiąc, ale też obserwując zmagania innych. Rozumiem intencje autorki artykułu, ale obawiam się, że przedstawiony przez nią zbiór poglądów może być zastosowany w niewłaściwy sposób, stając się wiedzą, która posłuży niektórym do unikania kontaktu – zarówno z cierpieniem, jak i szczęściem.
Moim zdaniem łatwo wpakować się w kłopoty, gdy w odniesieniu do formujących się dopiero związków zaczniemy intensywnie korzystać z buddyjskich nauk o nietrwałości zjawisk czy pracować nad tym, aby relacja nie sprawiała bólu. Wiedza dotycząca subtelnego cierpienia i przemijalności, a także związane z nią metody, mogą zostać wtedy użyte po to, aby zwyczajnie pocieszać się i tłumaczyć brak satysfakcji wynikający z nieobecności odpowiedniej osoby czy niedopasowania dwojga ludzi. (Przy odrobinie refleksji to, że nie jest się dla siebie stworzonym, można rozpoznać nawet przed pierwszym pocałunkiem – kwestia odwagi przyznania się do tego i do bycia rozczarowanym). Innym zagrożeniem korzystania z dharmy (buddyjskich nauk) w tym kontekście mogą być też próby poskramiania rozczarowań zanim do nich dojdzie, przygotowywania się zawczasu na szarą rzeczywistość, a więc o ryzyko nieświadomego ich stwarzania w oczekiwaniu na to, że się zjawią. Ale po kolei…
Rozumiem, że próbowanie różnych relacji, aż trafi się na kogoś wyjątkowego, może być wyczerpujące, rozczarowujące i wzbudzać lęk (szczególnie u osób, które mają obawy przed bliskością). Jednak uważam, że jeszcze gorsze jest tworzenie związków, które zamiast samoczynnie nam pomagać, wymagają od nas ciągłej pomocy i wysiłków, aby trwały. Przecież to nie są warsztaty interpersonalne – poza związkiem mamy na głowie dziesiątki innych spraw i innych relacji, o które trzeba dbać.
Naturalnie, zdarzają się sytuacje tzw. kryzysów, które mogą zagrażać relacji i warto starać się z nich wychodzić, ale tu mam raczej na myśli takie związki, które już na początku cechuje potencjał niepowodzenia.
Stosując pragmatyczne i miejscami zabsolutyzowane podejście do relacji, możemy wykształcić unieszczęśliwiający wzorzec działania, w którym choć czujemy, że nie spotkaliśmy wyjątkowej i dopasowanej do nas osoby, chcemy „mieć związek”, względnie „podtrzymywać” czy „ratować” istniejący. Oczywiście, jest to całkiem wykonalne, podobnie jak podróż na drugi koniec Polski samochodem, któremu brakuje paliwa – pchając go. Po czasie można się pewnie nawet przyzwyczaić i dziwić, czemu ludzie tankują swoje auta.
Każdemu zdarzyło się zapewne przynajmniej raz przebywać w otoczeniu osoby lub osób, którym bardzo brakuje czegoś, co ktoś znajdujący się obok ma lub czego doświadcza. Obecność usatysfakcjonowanego wśród niezadowolonych może prowadzić do najprzeróżniejszych reakcji. Jedni będą chcieli się od takiej osoby uczyć, inni zaczną szukać uzasadnienia dla wymogu ukrywania radości przez tę osobę, bo przypomina im ona o własnym deficycie – „kwaśna”, wycofana i dumna postawa. Łatwo ją zauważyć m.in. wśród tych, którzy użyli dharmy (czy nawet innych nauk) do racjonalizowania niedostatku i odcięcia się od bólu; wśród tych, którzy przestali próbować i wmówili sobie, że są „ponad tym”.
Gdy obserwujemy lub przeżywamy relacje naprawdę trwałe i spełniające, możemy zauważyć, że one wcale nie potrzebowały wiele tzw. pracy nad związkiem, a cechowało je potężne zakochanie i pewność, że druga osoba jest najważniejszą istotą na świecie i warto dla niej oddać wszystko, zatracając się w uczuciu. Tego rodzaju doświadczenie nie tylko jest dobrym startem, ale też zostawia w nas wspomnienia, z których możemy czerpać siłę w przyszłości. Nawet, gdy nie będziemy mieli sposobności wspólnie się zestarzeć, to po takim przeżyciu zostanie nam wdzięczność do kogoś, a nie awersja. Oczywiście przy takim otwarciu ryzyko mocnego zranienia również jest duże, ale to z ewentualnym zranieniem warto pracować, a nie chronić się przed doświadczeniami, zamykając na przeżycie czegoś pięknego.
Kluczem jest tu chyba wzajemność i współwystąpienie tej postawy w podobnym czasie. Nie ma wtedy ryzyka utraty godności i głębokiego zranienia, np. gdy okaże się, że druga strona nie odpowiada na nasze wezwania do miłości, albo nie traktuje nas tak specjalnie, jak my ją. Kiedy jednak takie głęboko rozbrajające uczucie jest po obu stronach, to naprawdę możliwe jest wejście w subiektywność drugiego człowieka i to na dłużej niż kilka minut. Tu będzie ta psychotyczna (używając klinicznej terminologii) tendencja do tracenia granic i zespalania się z kimś; do czucia każdej emocji ukochanej czy ukochanego, a także do przeżywania jej/jego lokalnego świata, jako czegoś włączonego w relację – do bycia razem, a więc wspólnego działania. W efekcie każda czynność, dokonywana wespół z drugą osobą lub po prostu obok niej, zyskuje perspektywę piękna i pewnego rodzaju ulgi.
Prawdziwy kontakt może (chociaż nie musi) być podstawą dla bardzo dużej selektywności, która jest przecież bazą każdej więzi. Gdyby nie wybiórczość, moglibyśmy tworzyć związki z dowolną napotykaną osobą. I obawiam się, że nawet gdy wspomniana psychologizacja miłości nie proponuje tego wprost, to może być w ten sposób rozumiana przez osoby, które czują się mało kompletne, ale marzą o tzw. dobrej relacji. Wtedy mogą zechcieć ją zrobić i spędzić przeciętne życie w przeciętnym związku.
IMHO spełniającego związku nie da się wypracować, jeżeli na początku nie było elementu pasji, elementu wyjątkowości i elementu bezgranicznego kontaktu. Można zbudować dobrą, niekrzywdzącą i „miękką” relację – nawet na całe życie – ale to nie będzie do szpiku kości satysfakcjonujące, nie będzie to w pełni męsko–damskie, romantyczne doświadczenie, lecz jakaś jego karykatura. Coś na otarcie łez powodowanych tęsknotą za spełniającym doświadczeniem prawdziwej miłości, w którym szacunek, oddanie i szczera wymiana przychodzą spontanicznie, a nie są nawykami, nad którymi się pracuje, aby spełnić warunki niespisanego kontraktu.
Być może powód tego, że takie wypracowane związki nigdy nie będą (w mojej opinii) stuprocentowo spełniające jest zupełnie prozaiczny: zakochanie pełne pasji i kontaktu, potem urealnienie, a następnie wejście w fazę spokoju i przywiązania – to są procesy które dzieją się w czasie i mają swoją kolej. Natomiast praca nad relacją (problematyczną lub po prostu mało satysfakcjonującą) też trwa, więc zwyczajnie możemy nie zdążyć „wyzdrowieć”, aby w pełni przeżywać zmiany, które naturalnie się pojawiają.
Romantyczne relacje to dla mnie przestrzeń psychologii pozytywnej. Nie tyle dążymy tam do wyeliminowania problemów, co do osiągania czegoś lepszego, ponadprzeciętnego – a w tej dziedzinie przecież chcemy czuć się lepiej i ponadprzeciętnie (przynajmniej w oczach ukochanej osoby). Uważam, że nie ma nic złego w takim oczekiwaniu, dopóki nie jest ono obsesyjne i unieszczęśliwiające. Oczywiście żadne zakochanie nie będzie trwało wiecznie i dostarczało coraz mocniejszych wrażeń, ale to nie znaczy, że mamy na wstępie rezygnować ze starania się o coś, z marzenia o czymś cudownym, ponieważ zjawiska są nietrwałe. Z takim nastawieniem każdy już po urodzeniu byłby potencjalnym samobójcą, a w najlepszym przypadku apatycznym malkontentem. (Tak, jest to pewien sarkazm).
Wystarczam sobie, ale nie przeczę pragnieniu przeżywania czegoś wspaniałego. Jest różnica między patologicznym dążeniem do doświadczania coraz więcej i więcej, motywowanym poczuciem jakiegoś braku czy zazdrością, a byciem otwartym na to, że mogą nas spotykać niecodzienne chwile u boku tych, dla których jesteśmy ważni, a my dla nich; z którymi mamy naprawdę dobry kontakt, wykraczający poza zwyczajne ludzkie doświadczenie.
Autorka publikacji, która zainspirowała mnie do napisania tego krótkiego wpisu, podpiera się słowami wypowiedzianymi przez kilku buddyjskich nauczycieli. Nie chcąc być dłużnym, spróbuję utrzymać mój komentarz w podobnym stylu. Siakjamuni Budda, zaraz po tym, gdy rozpoznał własny umysł, powiedział:
Ponad niebiosami i na ziemi
ja jestem najbardziej czczony.
Powyższe nie oznacza zuchwałego oświadczenia, że tylko on jest czczony, ale że każdy z nas – przekładając na bardziej współczesny język – jest godny; godny tego, aby tu być i doświadczać wszystkiego, mieć zdolność przyjmowania każdego zjawiska – zarówno zewnętrznego, jak i wewnętrznego. Nie dlatego, że ktoś tak powiedział, albo dlatego, że zasłużył sobie na to, zachowując się w odpowiedni sposób, lecz dlatego, że ten świat nie istnieje bez kogoś, kto go doświadcza – nie robi nam żadnej łaski, że takim się pojawia! To my obłaskawiamy go swoją obecnością i to on na nas zasługuje, a nie my na niego. Dotyczy to zarówno fenomenów, jak i powstających w reakcji na nie uczuć oraz myśli: zauroczenia, zakochania, troski, wzruszenia, pasji; ale też: smutku, awersji, rozpaczy, żałoby i niespełnienia.
W przywoływanym tu kontekście bycie godnym oznacza, że pierwotnie jesteśmy raczej udziałowcami świata, a nie zamkniętymi w nim odtwórcami z góry wyznaczonych ról. Gdy zamykamy oczy, znika wszystko, co jest widoczne dla oka. Wchodząc w kontakt ze zjawiskami, doświadczamy przede wszystkim własnego umysłu, a podział na to, co wewnętrzne i zewnętrzne jest płynny.
Praca nad sobą, to też praca nad tym, jak posługujemy się umysłem zanurzonym w świecie – umysłem, który współtworzy świat. Mamy prawo i sposobność z tego korzystać, nie będąc zwodzonym przez bierne nastawienie, w którym przede wszystkim dostosowujemy się do tak zwanych warunków zewnętrznych. Na niektóre z nich, owszem, nie mamy bezpośredniego i natychmiastowego wpływu, ale wiele jest szansą, aby być nie tylko obserwatorem, lecz także architektem życia.
Obawiając się zmian czy zaangażowania, lubimy racjonalizować takie nastawienie, nazywając je akceptacją, uważnością czy dojrzałym zachowaniem. Jednak nie sprawia to wcale, że jesteśmy mniej podatni na zranienia. Można być uważnym i akceptującym, a mimo to angażować się w relacje i wychodzić z nich, jeżeli nie czujemy, że są one budujące i pomocne. Z tak zwanej pracy nad związkiem zapewne można być dumnym i zadowolonym, ale czy nie lepiej wydatkować tę energię w inny sposób? Bliskość, ulga i radość przebywania z drugim człowiekiem powinny przychodzić spontanicznie, gdy trafimy na właściwą osobę.
Buddyjska dukkha, z którą wiążą się też nauki o nietrwałości (również relacji), to subtelna forma cierpienia – niepogodzenie. Ma ona źródło w dychotomii podmiotowo–przedmiotowej, w cierpieniu człowieka, który używając nawykowej perspektywy nie może doświadczyć siebie bezpośrednio i miłująco, a jedynie przez obraz zbudowany z myśli, uczuć i innych formacji mentalnych. W konsekwencji nie może również wykształcać bezpośrednich relacji z tak zwanym otoczeniem – wszystkie będą relacjami ze wspomnianym obrazem, a nie z żywą istotą. Rodzi to nienadążanie za zmianą, niezgodę na zmianę, próbę zamykania sytuacji oraz relacji w pudełku marzeń i wspomnień. Ta próba odbiera nam witalność, wymaga inwestowania czasu i energii, aby utrzymywać rozdzielenie od esencji przeżyć, która jest dynamiczna, a nie solidna i nieruchoma. Nie ważne, czy będzie to dotyczyło zmiany w relacji do kogoś, czy zmian w otoczeniu – jeżeli nie jest to po naszej myśli, będzie rodziło obawę i ból.
Nie możemy się ze sobą spotkać, bo w głęboko zakorzeniony sposób traktujemy siebie jak przedmiot lub coś bliskiego przedmiotowi i… subtelnie cierpimy. Nie odbieramy tego cierpienia wprost, lecz doświadczając fiaska przy próbach osiągania trwałego szczęścia, bez uprzedniego poczucia (zrozumienia) swej autentycznej natury. Nawykowo poszukujemy spełnienia na zewnątrz, w światowych współproduktach, nie zauważając, że to umysł jest źródłem przeżyć. Jednak samo zrozumienie tego nie jest wyzwalające, bo to kolejna myśl. Nie jest ona w stanie wyeliminować „ciasnej” identyfikacji siebie z drobnym fragmentem tego, czym w istocie się jest. Wtedy zjawiska wydają się trwałe, istotne, same w sobie wartościowe i bardziej absorbujące niż to, z czego naprawdę pochodzą, a co jest wolną od skaz przestrzenią Umysłu. Można to streścić, cytując Seung Sahna:
Wszyscy na tym świecie szukają szczęścia na zewnątrz,
a nikt nie rozumie swojego własnego wnętrza.
Każdy mówi: „ja”, „ja chcę tego”, „ja jestem jak tamto”.
Ale nikt nie rozumie tego „ja”.
W konsekwencji działania podejmowane w oderwaniu od własnej podmiotowości przypominają poszukiwanie na pustyni wody przez uganianie się za fatamorganą, zupełnie ignorując fakt, że wcale nie jest się na pustyni, tylko nad rzeką.
Każdy chce osiągnąć trwałe szczęście, ale każdy cierpi, próbując zdobywać je sposobami, które okazują się działać przeciwnie do powziętego celu. Cel może nawet wydawać się „czysty” i szczytny, ale w gruncie rzeczy nie znamy tego, dla kogo ma on być osiągany! Będąc zanurzonymi w uczuciach, myślach i zjawiskach, bez gruntownej zmiany podejścia niewiele da się z tym zrobić na dłuższą metę. Na szczęście zawsze możemy się rozluźnić i nie próbować wszystkim zarządzać.
Będąc oddzielonymi od siebie żyjemy: śpimy, jemy, spotykamy przyjaciół oraz ludzi, którzy działają nam na nerwy, mamy związki lub chwilowe zauroczenia, zmieniamy prace i miejsca, w których mieszkamy. Nie ma mechanizmu zatrzymywania życia, aby poczekało, aż poczujemy się gotowi. Wydaje się to sytuacją bez wyjścia, lecz to, co możemy zrobić już w tej chwili, to naprawdę rozluźnić się i nie myśleć tyle o tym, co może jeszcze się nie udać. Również w kwestii związków.
Nauki o cierpieniu tłumaczą m.in. jak zbadać dlaczego czujemy się źle przeżywając ból, utratę, przebywając z nielubianym czy będąc oddalonym od ukochanego. Możemy użyć pewnych metod, aby doświadczyć wspólnej przyczyny tego cierpienia, czyli naszej takiej a nie innej reakcji na pierwotny ból. Słowo „reakcja” jest tu kluczem – chodzi bowiem nie o zaprzestanie doświadczania utraty, bólu czy rozłąki (przydarzających się każdemu, nawet najbardziej oświeconym), ale o doświadczanie ich bez stwarzania dodatkowego cierpienia. Precyzyjniej rzecz ujmując, antidotum jest tu brak przywiązania do podmiotowo–przedmiotowego stosunku względem własnych przeżyć. Gdy boli głowa, to jest po prostu bolenie głowy. Gdy nie jestem dla kogoś ważny, to jest nieważność, a kiedy coś mnie śmieszy – „hahaha”. Bez dodatkowego komentarza, którego adresatem jest nieprzerwanie stwarzana osoba, którą wydaje mi się, że jestem. Można to nawet pogłębiać, a wtedy stosunek do cierpienia zmienia się diametralnie. Uczucia stają się drogowskazami, z których możemy korzystać, a nie labiryntem, z którego musimy szukać wyjścia.
Naprawdę warto być czujnym i ostrożnym, przenosząc buddyjskie rozumienie subtelnego cierpienia wprost na grunt codziennych trosk i kłopotów. Może to prowadzić do rezygnacji z marzeń, ze zwyczajnych ludzkich oczekiwań związanych z uczestnictwem w wydarzeniach, które mogą nas skłaniać do rozpoznawania unieszczęśliwiających nawyków. Uczestnictwo jest warunkiem koniecznym zmiany stosunku, a popełnianie błędów pozwala nam zaprzyjaźniać się z takimi obszarami naszych psychicznych struktur, które bolą, będąc ustawionymi w opozycji do tego, „jakimi rzeczy są”.
Poza używaniem dharmy do unikania doświadczeń i związanych z nimi przykrości, możemy też stosować ją, aby zaspokoić potrzebę kontroli nad sytuacjami, a w efekcie nad własnym, zależnym od ich przebiegu samopoczuciem: „teraz to przepracuję, wycierpię się, ale za to w przyszłości będę mieć same udane relacje”. Życie przynosi każdemu jakieś kłopoty i nie da się ich przeżyć na zapas, albo tak do nich przygotować, aby nic nie mogło nas zaskoczyć. Staniemy się może mądrzejsi i będziemy lepiej rozumieli innych, ale nie unikniemy rozczarowań. Mogą nawet one bardziej nas dotykać, bo „przecież tyle praktykuję w tej metodzie, a spotyka to właśnie mnie?„.
Rezygnując z celowego uszlachetniania się czy odmawiania sobie przeżyć, mamy szansę doświadczać więcej radości i śmiechu – przeciwieństwa zgorzknienia. Bo co to za prawda, która unieszczęśliwia tego, który ją odkrywa? Potrzebna tu pewna równowaga między serdecznością a ostrym patrzeniem w źródła problemów. „Wszystko przemija, więc chodź się całować!”
Niektórzy cieszą się zjawiskami namiętnie,
Inni odrzucają je z braku miłości;
Jogin o niesplamionym umyśle
Nie próbuje odrzucić tego, czego nie posiada.— Dewaczandra
Oczywiście, pełne pasji i bezgranicznej intymności związki są rzadkie, bo nieczęsto spotyka się osobę kompatybilną, samemu będąc na to gotowym – to znaczy znajdując się w takim momencie życia, w którym jesteśmy pogodzeni ze sobą, po doświadczeniu samotności, a więc wchodząc w związek z pozycji nadmiaru, nie braku.
Jeżeli dwie osoby dobrze czują się same ze sobą, nie potrzebując desperacko kogoś, aby zapomnieć o samotności i związanym z nią kontaktem odsłaniającym deficyty, a w dodatku uważają, że mają przed sobą kogoś najważniejszego na świecie i chcą się z tą osobą wszystkim dzielić, wtedy to jest bardzo romantyczna relacja, która nie tylko ma dużą szansę przejść w trwały, życiowy związek, ale też naprawiać braki z przeszłości, przez samą tylko obecność. Jest to odwrotność wizji, w której związek sprawia, że do głosu dochodzą dawne wzorce i różnice każdego z partnerów.
Drogocenność dobrej relacji polega też na tym, że gdy jest podobnie wzajemna, może pomóc nam rozluźnić wspomnianą wcześniej dychotomię. Czując się upodmiotowionymi i działając w taki sposób na drugą osobę, powodujemy, że budzi się przydatna perspektywa, która jest pomocna w drodze do doświadczenia niedualnego.
Zgadzam się z przedstawioną w artykule Julii funkcją samotności w kontekście relacji międzyludzkich. Tu mała uwaga: chodzi o samotność, której można użyć (i której bliżej do wolności dającej przestrzeń pełną możliwości oraz wolną od kłopotliwych nawyków), a nie o niszczące poczucie osamotnienia, gdzie cierpimy potrzebując towarzystwa innych.
Dobra samotność pomaga zrozumieć relację z samym sobą, a więc zbliżyć się do siebie – a to krok nie tylko w kierunku zdrowego związku, polegającego na dzieleniu się nadmiarem, ale również w stronę doświadczenia siebie jako w pełni istoty ludzkiej, która między niebem a ziemią jest najbardziej czczona. Wierzę, że otrzymując zalążek tego doświadczenia od kogoś innego i samemu je ofiarowując, mamy szansę poczuć to bezpośrednio i zyskać punkt odniesienia, który stanie się kierunkiem na ścieżce ku pogodzeniu i odkryciu kim naprawdę jesteśmy.